poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Rozdział 2

Spoglądając w lustro, Alison nie wierzyła, że to ona przed nim stoi. Suknia była idealna, jakby uszyta specjalnie dla niej. Gorset zaciskał się na jej talli i uwydatniał biust. Granat w połączeniu ze srebrem podkreślał łagodną biel jej skóry. Ta kobieta w lustrze nie mogła być jej odzwierciedleniem. Skupione spojrzenie szarych oczu naprawdę należało do niej?
- Jesteś piękna. - westchnęła olśniona Samanta. - Właśnie tak sobie ciebie wyobrażałam.
Alison dotknęła falban sukni. Były z tak cienkiego materiału, że wydawało się jakby lekkie szarpnięcie mogło je zniszczyć.
- Skąd właściwie ona jest? Tylko nie mów mi, że kupiłaś ją w sklepie. Nie wierzę, że można jeszcze coś takiego dostać. Chyba, że w wypożyczalni kostiumów na Halloween.  
- Należała do mojej matki, a twojej babki. Nie była w dobrym stanie jak ją znalazłam, ale krótkie spotkanie z krawcową przywróciło ukryte w niej piękno.
Alison odwróciła się od lustra. Jeszcze zaczną jej się podobać sukienki, a tego by nie zniosła. Spodnie były jej drugą skórą i tego chciała się trzymać. Kelly stroiła się za ich dwie. Jak tylko skończyła układać włosy Alison, wróciła do domu, by zaopiekować się sobą. Zajęło jej to sporo czasu, ale efekt końcowy był imponujący. Teraz zamiast rozczochranych strzępów czegoś co miało być włosami, Alison miała nisko upiętego koka, z którego wychodziły pojedyncze pasma lekko, zakręconych loków.
- Możemy już jechać?
- Oczywiście. - odpowiedziała Samanta.
Jeszcze przez moment patrzyła z zachwytem na córkę, po czym obie opuściły pokój.
- Poczekaj! Zapomniałam czegoś. - powiedziała Alison, kiedy były już przy drzwiach głównych.
- Alison! - krzyknęła Samanta, gdy dziewczyna rzuciła się biegiem z powrotem na górę.
Wparowała do pokoju, sięgnęła po kartonowe pudełko schowane pod łóżkiem i wyciągnęła z niego niewielki sztylet. Rzadko kiedy rozstawała się z bronią, a ten wieczór nie był wyjątkiem. Podwinęła falbany sukni i przypięła skórzany pokrowiec do uda. Nigdy nie wiadomo kiedy będzie trzeba się obronić, a że nie dysponowała jeszcze ostrymi pazurami ani nienaturalnie długimi kłami, to musiała sobie radzić w inny sposób.
Zbiegła na dół, mijając rozgniewaną matkę i wsiadła do czekającej już na ulicy taksówki. Jednorodzinny dom Hudgensów stał w południowej części Jacksonville. Odległość do pobliskiego lasu, gdzie ich stado miało swoją rezydencję, wynosiła mniej więcej siedem mil. Podróż przez autostradę nie zajmowała więcej niż dziesięć minut.
Wieczór był wyjątkowo chłodny. Kiedy Alison wysiadła z samochodu zaczęła żałować, że nie wzięła żadnej kurtki. Po gęsiej skórce matki, zorientowała się, że i jej nie jest za ciepło. Ogromna willa, która teraz należała do rodzinny Mcshare – aktualnego rodu przywódców – stała na skraju lasu. Zgodnie z obyczajami, każdy członek stada ma prawo tam zamieszkać, chyba, że poważnie narazi się Alfie. Większość jednak woli zostawać w swoich czterech kątach, trzymać się swojego zupełnie nie związanego z watahą życia i zjawiać tylko kiedy jest taka konieczność. Tak jak dzisiaj.  
Wysoka stalowa brama, która zazwyczaj jest zamknięta, dzisiaj stała otworem. Oświetlona, kamienna ścieżka prowadziła prosto do potężnych, dębowych drzwi. Przed nimi stały niewielkie grupki mężczyzn, wychodzących na papierosa i rozmawiających o politycznych sprawach. Wszyscy wystrojeni w garnitury, spodnie z kantem i eleganckie buty. Mało który wilkołak chodził w takim stroju na co dzień, dlatego Alison nie mogła się powstrzymać by zatrzymać wzrok na dobrze jej znanych postaciach. Nie zamierzała ich podziwiać. Większość z członków stada jej nie tolerowało, a momentami nawet gardziło nią. Jakoś specjalnie jej to nie przeszkadzało. Była przyzwyczajona do wyzwisk, krzywych spojrzeń i trącań barkiem. Takie rzeczy nie robiły na niej wrażenia, ani nie odciskały się jakoś specjalnie na jej psychice. Wiedziała, że jej przemiana, w końcu nastąpi, a wtedy to ona będzie się z nich śmiać.
Ściany budynku, również zrobione z kamienia, odstraszały swoim chłodnym wyglądem i ponurą barwą. Przez wielkie szklane okna wychodziło światło. Było widać stojących w środku ludzi. Niektórzy nawet tańczyli, złączeni lekko się kołysząc. Większość z nich jednak po prostu stała i rozmawiała, popijając szampana i częstując się przekąskami.
Kiedy obie przekroczyły próg domu, zalała ich fala gorącego powietrza, dochodzącego z czterech kominków stojących w korytarzu. Sala balowa znajdowała się po lewej stronie i tam właśnie się udały. Zatłoczone pomieszczenie wcale nie zapraszało by do niego wejść. Alison nie lubiła takich spotkań. Większość zawsze opuszczała, jednak od tego nie udało jej się wykręcić. W środku nawet cieszyła się, że tutaj jest. Władza miała zostać oddana w ręce Erici Mcshare, najstarszej córki Jamesa Mcshare. Alison lubiła Ericę, tak jak większość osób. Przyszła przywódczyni miała wyjątkowy charakter. Przyciągała do siebie ludzi niczym magnes opiłki żelaza. Sympatyczna, sprawiedliwa i mądra kobieta o wielkiej sile charakteru. Starsi patrzyli na nią z szacunkiem, a młodsi chcieli być tacy jak ona. Można powiedzieć, że była złotym oczkiem w Południowym Stadzie. Ojciec pokładał w niej wielkie nadzieje, dlatego to też ona została wybrana, a nie jej młodszy brat, który był jej całkowitym przeciwieństwem.  
- Alison. - zawołał ktoś radośnie.
Odwróciła wzrok i ujrzała idącego w jej stronę wysokiego, szczupłego blondyna. Jej matka gdzieś sobie poszła, zostawiając ją samą więc bezzwłocznie pobiegła by się przywitać, zapominając o wysokich butach.
- Kevin! - zawołała wpadając w jego ramiona.
Mocno ją uściskał i szybko odsunął, spoglądając na nią błękitno-szarymi oczami.
- Kim jesteś i co zrobiłaś z Alison? - wyszczerzył się w uśmiechu.
- Też ładnie wyglądasz. - odpowiedziała.
Kevin był chyba jej jedynym, prawdziwym przyjacielem w stadzie. Również był uznawany za dziwaka, choć w lepszym tego słowa znaczeniu. Wyjątkowo chuda i wydawało się nie groźna postura, „ala” rockowy styl ubierania, i zwariowany charakter. To wszystko w połączeniu dawało wybuchową mieszankę, która nie była za dobrze rozumiana przez stado, ale to nigdy go nie zrażało. Zawsze mówił, że nie obchodzi go to co o nim mówią, dopóki sam tego nie usłyszy, a i wtedy rzadko kiedy reagował.
- Gdzie twoje podarte spodnie? - spytała
- Jeszcze trochę i udałoby mi się poprzecierać kolana w tych nowych jeansach, ale matka zagroziła, że jeśli to zrobię to zgoli mnie na łyso. Sama rozumiesz, że nie mogłem tego zrobić moim skarbom.- ostentacyjnie przeczesał włosy palcami.
Taaaaak. Dowell zawsze śmiał się z tych wszystkich lalusiów, którzy godzinami układają fryzurę. Sam na głowie nosił bujną szopę złotych, momentami powykręcanych przy końcówkach włosów. Zazwyczaj były zwyczajnie zaczesane do tyłu lub na jedną ze stron. Zależy czy miał na tyle cierpliwości by się nimi przejmować. Jednak nigdy nie pozwolił ich ściąć krócej niż za ucho. To była taka jego słabość. Krótsza długość za bardzo kojarzyła mu się z wojskiem, przed którym miał lęk. A wszystko przez ojca żołnierza, który natarczywie zachęcał syna do założenia munduru.
- Nie wpatruj się tak we mnie, bo pomyślę, że się zakochałaś. - zaśmiał się
- Chciałbyś. - przyjaźnie stuknęła go w ramię. - Coś mnie ominęło?
- Mnóstwo nudnych tematów, kroci wy gazowanego, słaboprocentowego szampana oraz setki prób wmuszania mdłych koreczków. - wymieniał rozglądając się po sali.
Pomieszczenie było ogromne. Masywne okna, wysokie jasne ściany, łączące się na zaokrąglonym suficie, z którego zwisały ciężkie żyrandole. Wylakierowana podłoga błyszczała niczym tafla lodu. Porozstawiane po bokach skórzane sofy, zachęcały swoim brązowym odcieniem by na nich usiąść. Przykryte białymi obrusami stoły pełne były przekąsek oraz waz z ponczem. Kelnerzy roznosili mocniejsze trunki w wysokich kieliszkach oraz literatkach. Do tego cicha melodia grającego fortepianu zagłuszonego przez głośne rozmowy.
- Aha. Czyli nic ciekawego.
- Niedługo nastąpi Pożegnanie.
Tradycja, której Alison nigdy nie rozumiała był rytuał Pożegnania. Po tym jak już każdy członek stada „uściśnie dłoń” Alfie, zostaje on odprowadzony do Gaju Zmarłych przez swojego następce. Tam, niby w wyniosłej chwili, zostaje on przebity srebrnym ostrzem. Teoretycznie jest to odebranie władzy siłą, ale w praktyce alfa dobrowolnie skazuje się na śmierć z ręki - jak w tym przypadku – własnej córki. Ma to wykazać siłę przyszłego przywódcy, ale jakkolwiek pięknie by to nie zabrzmiało jest to zwyczajne morderstwo.
- Ty jeszcze nie byłaś u Alfy. - zauważył – Poszukaj matki i idźcie się pożegnać.
Alison skinęła głową i odwróciła się od przyjaciela. Odnalezienie matki w takim tłumie nie było łatwym zadaniem. Stado liczyło sobie ponad pięćdziesiąt osób, a wszyscy byli właśnie w tej sali, podobnie ubrani, skupieni w małych kręgach.
Samanta w ciemnozielonej, satynowej sukni stała przy jednym ze stołów i rozmawiała z jakąś rudowłosą kobietą. Kiedy Alison podeszła bliżej, zobaczyła, że to Erica.
- Tu jesteś. - powiedziała Samanta, dostrzegłszy swoją córkę. - Wszędzie cię szukałam.  
- To ty mnie zostawiłaś. - stwierdziła Alison
- Pytałam Erici, czy możemy iść już do Jamesa.  
- I?
- Ojciec jest w pomieszczeniu obok. Większość już się z nim widziała, więc nie powinno być problemów z przedostaniem się. - odpowiedziała Erica.
W odróżnieniu od wszystkich zebranych, ona miała na sobie białą suknię. To też było kolejnym zwyczajem. Wyróżniała się w tłumie jak perła na czarnym asfalcie. Z tego co Alison pamiętała z nauk matki, pan Mcshare musiał być ubrany w tym samym kolorze.
- Chodźcie! Zaprowadzę was.
Erica podparła pod ramię Samantę i obie ruszyły w stronę południowej ściany. Alison powoli ruszyła za nimi. Musiała uważnie stawiać każdy krok by nie potknąć się o własną sukienkę. Tych falban było dla niej za dużo. Poruszanie się zaczęło ją przerastać. Na szczęście nikt nie zwracał na nią uwagi. Wszyscy odwracali wzrok i spoglądali na Ericę, wymieniając się z nią szerokimi uśmiechami.
Pan Mcshare stał w rogu sali balowej i rozmawiał z kilkoma mężczyznami. Lekko zgarbiony i zmęczony, uważnie słuchał towarzyszy. Siwe włosy i zmarszczki na twarzy świadczyły o wielu przeżytych latach. Kiedy zobaczył osoby idące w jego kierunku, odprawił ich klepnięciem ręki i wyszedł na przywitanie.
- Samanta. Alison.
Szeroko się uśmiechnął i krótko uścisnął je obie. Żadna z nich nic nie powiedziała. Ciężko było znaleźć jakiekolwiek słowa.
- Obie wyglądacie pięknie. - przyznał.
- Nie jestem pewna czy powinnyśmy.
- Alison! - skarciła ją matka
- Nic nie szkodzi. - uspokoił ją – Młodzi nie zawsze rozumieją takie wydarzenia. Sam czułem się zagubiony kiedy to mój ojciec odchodził. A teraz przyszła kolej na mnie. Zostawiam was, ale to nie znaczy, że nie wierzę w to co stworzy moja córka. - objął ją ramieniem
- Zrobię wszystko by cię nie zawieść. - zapewniła
- Już czas. - powiedział wysoki mężczyzna wychodzący z tłumu. Syn pana Mcshare, Bruno. - Ludzie czekają.
Alfa nabrał powietrza i ruszył do przodu, a za nim dwójka jego dzieci. Ludzie odsuwali się na ich widok, tworząc długi korytarz prowadzący do drzwi głównych.
- Bruno idzie z nimi? - spytała cicho Alison, kiedy trójka opuściła salę.
- Tylko do Gaju Zmarłych. Dalej przejść będzie mógł tylko James z Ericą. - odpowiedziała matka
Sala ucichła. Rozmowy odbywały się niemal szeptem. Melodia fortepianu starała się utrzymać niedołujący nastrój, ale ludzie i tak pogrążeni byli w smutku. Stado żegnało przywódce, traciło przyjaciela, mądrego człowieka, który był z nimi od początku.
- A co się stanie z ciałem? To znaczy...No wiesz o co mi chodzi.
Samanta posłała córce gniewne spojrzenie.
- Takie pytania są nie na miejscu, Alison.
- Nieważne. - rzuciła i ruszyła przed siebie by wrócić do Kevina.
On przynajmniej nie będzie jej robił takich problemów. Stał przy jednym z okien, oparty plecami o ścianę. Z wyrazu jego twarzy wyczytała, że jest zdenerwowany.
- Kogo planujesz rozedrzeć na strzępy? - zaczepiła
- Natknąłem się na Olivię. - odpowiedział naburmuszony – Kiedyś chyba wrzucę ją pod rozpędzony samochód.  
- Są lepsze sposoby by ktoś pożałował, że się urodził. - uniosła brew i spojrzała na niego z wyzwaniem.
- Żartowałem. Jezu, Alison! Ty naprawdę masz mordercze skłonności. - wzdrygnął się
- Oj tam. - Machnęła ręką - To tylko nadmiar energii oraz nagła potrzeba wzrostu adrenaliny.  
- Jak w tym filmie gdzie...
- Nie chcę wiedzieć. - przerwała mu. - Zdecydowanie za długo siedzisz przed telewizorem.
- Wcale nie. To tylko nadmiar wolnego czasu i nagła potrzeba nic nie robienia.
Krótki wybuch śmiechu, po czym Alison starając się opanować, zaproponowała:
- Choć, sprawdzimy czy ktoś przypadkiem nie za dobrze się bawi.
- Jak ja to uwielbiam. - uśmiechnął się.
Szturchnął ją ramieniem i oboje weszli w sam środek sali balowej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz