Spoglądając w lustro,
Alison nie wierzyła, że to ona przed nim stoi. Suknia była
idealna, jakby uszyta specjalnie dla niej. Gorset zaciskał się na
jej talli i uwydatniał biust. Granat w połączeniu ze srebrem
podkreślał łagodną biel jej skóry. Ta kobieta w lustrze nie
mogła być jej odzwierciedleniem. Skupione spojrzenie szarych oczu
naprawdę należało do niej?
- Jesteś piękna. -
westchnęła olśniona Samanta. - Właśnie tak sobie ciebie
wyobrażałam.
Alison dotknęła falban
sukni. Były z tak cienkiego materiału, że wydawało się jakby
lekkie szarpnięcie mogło je zniszczyć.
- Skąd właściwie ona
jest? Tylko nie mów mi, że kupiłaś ją w sklepie. Nie wierzę, że
można jeszcze coś takiego dostać. Chyba, że w wypożyczalni
kostiumów na Halloween.
- Należała do mojej
matki, a twojej babki. Nie była w dobrym stanie jak ją znalazłam,
ale krótkie spotkanie z krawcową przywróciło ukryte w niej
piękno.
Alison odwróciła się
od lustra. Jeszcze zaczną jej się podobać sukienki, a tego by nie
zniosła. Spodnie były jej drugą skórą i tego chciała się
trzymać. Kelly stroiła się za ich dwie. Jak tylko skończyła
układać włosy Alison, wróciła do domu, by zaopiekować się
sobą. Zajęło jej to sporo czasu, ale efekt końcowy był
imponujący. Teraz zamiast rozczochranych strzępów czegoś co miało
być włosami, Alison miała nisko upiętego koka, z którego
wychodziły pojedyncze pasma lekko, zakręconych loków.
- Możemy już jechać?
- Oczywiście. -
odpowiedziała Samanta.
Jeszcze przez moment
patrzyła z zachwytem na córkę, po czym obie opuściły pokój.
- Poczekaj! Zapomniałam
czegoś. - powiedziała Alison, kiedy były już przy drzwiach
głównych.
- Alison! - krzyknęła
Samanta, gdy dziewczyna rzuciła się biegiem z powrotem na górę.
Wparowała do pokoju,
sięgnęła po kartonowe pudełko schowane pod łóżkiem i
wyciągnęła z niego niewielki sztylet. Rzadko kiedy rozstawała się
z bronią, a ten wieczór nie był wyjątkiem. Podwinęła falbany
sukni i przypięła skórzany pokrowiec do uda. Nigdy nie wiadomo
kiedy będzie trzeba się obronić, a że nie dysponowała jeszcze
ostrymi pazurami ani nienaturalnie długimi kłami, to musiała sobie
radzić w inny sposób.
Zbiegła na dół,
mijając rozgniewaną matkę i wsiadła do czekającej już na ulicy
taksówki. Jednorodzinny dom Hudgensów stał w południowej części
Jacksonville. Odległość do pobliskiego lasu, gdzie ich stado miało
swoją rezydencję, wynosiła mniej więcej siedem mil. Podróż
przez autostradę nie zajmowała więcej niż dziesięć minut.
Wieczór był wyjątkowo
chłodny. Kiedy Alison wysiadła z samochodu zaczęła żałować, że
nie wzięła żadnej kurtki. Po gęsiej skórce matki, zorientowała
się, że i jej nie jest za ciepło. Ogromna willa, która teraz
należała do rodzinny Mcshare – aktualnego rodu przywódców –
stała na skraju lasu. Zgodnie z obyczajami, każdy członek stada ma
prawo tam zamieszkać, chyba, że poważnie narazi się Alfie.
Większość jednak woli zostawać w swoich czterech kątach, trzymać
się swojego zupełnie nie związanego z watahą życia i zjawiać tylko kiedy jest taka konieczność. Tak jak dzisiaj.
Wysoka stalowa brama,
która zazwyczaj jest zamknięta, dzisiaj stała otworem. Oświetlona,
kamienna ścieżka prowadziła prosto do potężnych, dębowych
drzwi. Przed nimi stały niewielkie grupki mężczyzn, wychodzących
na papierosa i rozmawiających o politycznych sprawach. Wszyscy
wystrojeni w garnitury, spodnie z kantem i eleganckie buty. Mało
który wilkołak chodził w takim stroju na co dzień, dlatego Alison
nie mogła się powstrzymać by zatrzymać wzrok na dobrze jej
znanych postaciach. Nie zamierzała ich podziwiać. Większość z
członków stada jej nie tolerowało, a momentami nawet gardziło
nią. Jakoś specjalnie jej to nie przeszkadzało. Była
przyzwyczajona do wyzwisk, krzywych spojrzeń i trącań barkiem.
Takie rzeczy nie robiły na niej wrażenia, ani nie odciskały się
jakoś specjalnie na jej psychice. Wiedziała, że jej przemiana, w
końcu nastąpi, a wtedy to ona będzie się z nich śmiać.
Ściany budynku, również
zrobione z kamienia, odstraszały swoim chłodnym wyglądem i ponurą
barwą. Przez wielkie szklane okna wychodziło światło. Było widać
stojących w środku ludzi. Niektórzy nawet tańczyli, złączeni
lekko się kołysząc. Większość z nich jednak po prostu stała i
rozmawiała, popijając szampana i częstując się przekąskami.
Kiedy obie przekroczyły
próg domu, zalała ich fala gorącego powietrza, dochodzącego z
czterech kominków stojących w korytarzu. Sala balowa znajdowała
się po lewej stronie i tam właśnie się udały. Zatłoczone
pomieszczenie wcale nie zapraszało by do niego wejść. Alison nie
lubiła takich spotkań. Większość zawsze opuszczała, jednak od
tego nie udało jej się wykręcić. W środku nawet cieszyła się,
że tutaj jest. Władza miała zostać oddana w ręce Erici Mcshare,
najstarszej córki Jamesa Mcshare. Alison lubiła Ericę, tak jak
większość osób. Przyszła przywódczyni miała wyjątkowy
charakter. Przyciągała do siebie ludzi niczym magnes opiłki
żelaza. Sympatyczna, sprawiedliwa i mądra kobieta o wielkiej sile
charakteru. Starsi patrzyli na nią z szacunkiem, a młodsi chcieli
być tacy jak ona. Można powiedzieć, że była złotym oczkiem w
Południowym Stadzie. Ojciec pokładał w niej wielkie nadzieje,
dlatego to też ona została wybrana, a nie jej młodszy brat, który
był jej całkowitym przeciwieństwem.
- Alison. - zawołał
ktoś radośnie.
Odwróciła wzrok i
ujrzała idącego w jej stronę wysokiego, szczupłego blondyna. Jej
matka gdzieś sobie poszła, zostawiając ją samą więc
bezzwłocznie pobiegła by się przywitać, zapominając o wysokich
butach.
- Kevin! - zawołała
wpadając w jego ramiona.
Mocno ją uściskał i
szybko odsunął, spoglądając na nią błękitno-szarymi oczami.
- Kim jesteś i co
zrobiłaś z Alison? - wyszczerzył się w uśmiechu.
- Też ładnie
wyglądasz. - odpowiedziała.
Kevin był chyba jej
jedynym, prawdziwym przyjacielem w stadzie. Również był uznawany
za dziwaka, choć w lepszym tego słowa znaczeniu. Wyjątkowo chuda i
wydawało się nie groźna postura, „ala” rockowy styl ubierania,
i zwariowany charakter. To wszystko w połączeniu dawało wybuchową
mieszankę, która nie była za dobrze rozumiana przez stado, ale to
nigdy go nie zrażało. Zawsze mówił, że nie obchodzi go to co o
nim mówią, dopóki sam tego nie usłyszy, a i wtedy rzadko kiedy
reagował.
- Gdzie twoje podarte
spodnie? - spytała
- Jeszcze trochę i
udałoby mi się poprzecierać kolana w tych nowych jeansach, ale
matka zagroziła, że jeśli to zrobię to zgoli mnie na łyso. Sama
rozumiesz, że nie mogłem tego zrobić moim skarbom.- ostentacyjnie
przeczesał włosy palcami.
Taaaaak. Dowell zawsze
śmiał się z tych wszystkich lalusiów, którzy godzinami układają
fryzurę. Sam na głowie nosił bujną szopę złotych, momentami
powykręcanych przy końcówkach włosów. Zazwyczaj były zwyczajnie
zaczesane do tyłu lub na jedną ze stron. Zależy czy miał na tyle
cierpliwości by się nimi przejmować. Jednak nigdy nie pozwolił
ich ściąć krócej niż za ucho. To była taka jego słabość.
Krótsza długość za bardzo kojarzyła mu się z wojskiem, przed
którym miał lęk. A wszystko przez ojca żołnierza, który
natarczywie zachęcał syna do założenia munduru.
- Nie wpatruj się tak
we mnie, bo pomyślę, że się zakochałaś. - zaśmiał się
- Chciałbyś. -
przyjaźnie stuknęła go w ramię. - Coś mnie ominęło?
- Mnóstwo nudnych
tematów, kroci wy gazowanego, słaboprocentowego szampana oraz setki
prób wmuszania mdłych koreczków. - wymieniał rozglądając się
po sali.
Pomieszczenie było
ogromne. Masywne okna, wysokie jasne ściany, łączące się na
zaokrąglonym suficie, z którego zwisały ciężkie żyrandole.
Wylakierowana podłoga błyszczała niczym tafla lodu. Porozstawiane
po bokach skórzane sofy, zachęcały swoim brązowym odcieniem by na
nich usiąść. Przykryte białymi obrusami stoły pełne były
przekąsek oraz waz z ponczem. Kelnerzy roznosili mocniejsze trunki w
wysokich kieliszkach oraz literatkach. Do tego cicha melodia
grającego fortepianu zagłuszonego przez głośne rozmowy.
- Aha. Czyli nic
ciekawego.
- Niedługo nastąpi
Pożegnanie.
Tradycja, której Alison
nigdy nie rozumiała był rytuał Pożegnania. Po tym jak już każdy
członek stada „uściśnie dłoń” Alfie, zostaje on odprowadzony
do Gaju Zmarłych przez swojego następce. Tam, niby w wyniosłej
chwili, zostaje on przebity srebrnym ostrzem. Teoretycznie jest to
odebranie władzy siłą, ale w praktyce alfa dobrowolnie skazuje się
na śmierć z ręki - jak w tym przypadku – własnej córki. Ma to
wykazać siłę przyszłego przywódcy, ale jakkolwiek pięknie by to
nie zabrzmiało jest to zwyczajne morderstwo.
- Ty jeszcze nie byłaś
u Alfy. - zauważył – Poszukaj matki i idźcie się pożegnać.
Alison skinęła głową
i odwróciła się od przyjaciela. Odnalezienie matki w takim tłumie
nie było łatwym zadaniem. Stado liczyło sobie ponad pięćdziesiąt
osób, a wszyscy byli właśnie w tej sali, podobnie ubrani, skupieni
w małych kręgach.
Samanta w ciemnozielonej,
satynowej sukni stała przy jednym ze stołów i rozmawiała z jakąś
rudowłosą kobietą. Kiedy Alison podeszła bliżej, zobaczyła, że
to Erica.
- Tu jesteś. -
powiedziała Samanta, dostrzegłszy swoją córkę. - Wszędzie cię
szukałam.
- To ty mnie zostawiłaś.
- stwierdziła Alison
- Pytałam Erici, czy
możemy iść już do Jamesa.
- I?
- Ojciec jest w
pomieszczeniu obok. Większość już się z nim widziała, więc nie
powinno być problemów z przedostaniem się. - odpowiedziała Erica.
W odróżnieniu od
wszystkich zebranych, ona miała na sobie białą suknię. To też
było kolejnym zwyczajem. Wyróżniała się w tłumie jak perła na
czarnym asfalcie. Z tego co Alison pamiętała z nauk matki, pan
Mcshare musiał być ubrany w tym samym kolorze.
- Chodźcie! Zaprowadzę
was.
Erica podparła pod ramię
Samantę i obie ruszyły w stronę południowej ściany. Alison
powoli ruszyła za nimi. Musiała uważnie stawiać każdy krok by
nie potknąć się o własną sukienkę. Tych falban było dla niej
za dużo. Poruszanie się zaczęło ją przerastać. Na szczęście
nikt nie zwracał na nią uwagi. Wszyscy odwracali wzrok i spoglądali
na Ericę, wymieniając się z nią szerokimi uśmiechami.
Pan Mcshare stał w rogu
sali balowej i rozmawiał z kilkoma mężczyznami. Lekko zgarbiony i
zmęczony, uważnie słuchał towarzyszy. Siwe włosy i zmarszczki na
twarzy świadczyły o wielu przeżytych latach. Kiedy zobaczył osoby
idące w jego kierunku, odprawił ich klepnięciem ręki i wyszedł
na przywitanie.
- Samanta. Alison.
Szeroko się uśmiechnął
i krótko uścisnął je obie. Żadna z nich nic nie powiedziała.
Ciężko było znaleźć jakiekolwiek słowa.
- Obie wyglądacie
pięknie. - przyznał.
- Nie jestem pewna czy
powinnyśmy.
- Alison! - skarciła ją
matka
- Nic nie szkodzi. -
uspokoił ją – Młodzi nie zawsze rozumieją takie wydarzenia. Sam
czułem się zagubiony kiedy to mój ojciec odchodził. A teraz
przyszła kolej na mnie. Zostawiam was, ale to nie znaczy, że nie
wierzę w to co stworzy moja córka. - objął ją ramieniem
- Zrobię wszystko by
cię nie zawieść. - zapewniła
- Już czas. -
powiedział wysoki mężczyzna wychodzący z tłumu. Syn pana
Mcshare, Bruno. - Ludzie czekają.
Alfa nabrał powietrza i
ruszył do przodu, a za nim dwójka jego dzieci. Ludzie odsuwali się
na ich widok, tworząc długi korytarz prowadzący do drzwi głównych.
- Bruno idzie z nimi? -
spytała cicho Alison, kiedy trójka opuściła salę.
- Tylko do Gaju
Zmarłych. Dalej przejść będzie mógł tylko James z Ericą. -
odpowiedziała matka
Sala ucichła. Rozmowy
odbywały się niemal szeptem. Melodia fortepianu starała się
utrzymać niedołujący nastrój, ale ludzie i tak pogrążeni byli
w smutku. Stado żegnało przywódce, traciło przyjaciela, mądrego
człowieka, który był z nimi od początku.
- A co się stanie z
ciałem? To znaczy...No wiesz o co mi chodzi.
Samanta posłała córce
gniewne spojrzenie.
- Takie pytania są nie
na miejscu, Alison.
- Nieważne. - rzuciła
i ruszyła przed siebie by wrócić do Kevina.
On przynajmniej nie
będzie jej robił takich problemów. Stał przy jednym z okien,
oparty plecami o ścianę. Z wyrazu jego twarzy wyczytała, że jest
zdenerwowany.
- Kogo planujesz
rozedrzeć na strzępy? - zaczepiła
- Natknąłem się na
Olivię. - odpowiedział naburmuszony – Kiedyś chyba wrzucę ją
pod rozpędzony samochód.
- Są lepsze sposoby by
ktoś pożałował, że się urodził. - uniosła brew i spojrzała
na niego z wyzwaniem.
- Żartowałem. Jezu,
Alison! Ty naprawdę masz mordercze skłonności. - wzdrygnął się
- Oj tam. - Machnęła
ręką - To tylko nadmiar energii oraz nagła potrzeba wzrostu
adrenaliny.
- Jak w tym filmie
gdzie...
- Nie chcę wiedzieć. -
przerwała mu. - Zdecydowanie za długo siedzisz przed telewizorem.
- Wcale nie. To tylko
nadmiar wolnego czasu i nagła potrzeba nic nie robienia.
Krótki wybuch śmiechu,
po czym Alison starając się opanować, zaproponowała:
- Choć, sprawdzimy czy
ktoś przypadkiem nie za dobrze się bawi.
- Jak ja to uwielbiam. -
uśmiechnął się.
Szturchnął ją
ramieniem i oboje weszli w sam środek sali balowej.